Skip to main content

23 października 2022 roku odeszła śp. Anna z Czartoryskich Radziwiłłowa (14.07.1932 – 23.10.2022) ostatnia z ośmiorga dzieci Romana i Teresy z Zamoyskich Czartoryskich, wnuczka Witolda i Jadwigi z Dzieduszyckich Czartoryskich, żona Alberta Radziwiłła i mama Konstantego, Zofii i Macieja.

Msza żałobna odbędzie się w Kościele Dominikanów na Służewie w Warszawie w czwartek 27 października 2022 o godzinie 9.00. Potem nastąpi złożenie ciała do rodzinnego grobu w Serocku około godziny 11:30.

Polecamy duszę śp. Anny Radziwiłł w modlitwach.

Śp. Anna z Czartoryskich Radziwiłłowa (1932–2022); zdjęcie z FB Macieja Radziwiłła

Poniżej zamieszczamy wspomnienie syna Macieja Radziwiłła o mamie, które ukazało się w książce Konarzewo Czartoryskich 1925–1941 (2022).

Nie mogąc zapewnić utrzymania swoim ośmiorgu dzieciom, moi dziadkowie starali się wysyłać kolejno dorastające córki do szkół zakonnych z internatem, a potem do pracy. Moja mama uczyła się najpierw w szkole prowadzonej przez siostry Sacré Coeur, a potem w liceum w Szymanowie, zarządzanym przez siostry niepokalanki należące do polskiego zakonu, założonego przez matki Józefę Karską i Marcelinę Darowską w XIX wieku – z myślą o nowoczesnej edukacji dziewcząt. Związki rodziny z niepokalankami były mocne, bo siostra mojej babki Teresy Czartoryskiej była już od dawna w tym zakonie. 

Mimo spartańskich warunków panujących w Szymanowie, mama zawsze dobrze wspominała spędzony tam czas. Miała miłe grono ko leżanek, z którymi utrzymywała kontakt przez kolejne dziesięciolecia. Uczyła się bardzo dobrze i marzyła o studiach – myślała o geologii albo o inżynierii budowy mostów. Oryginalne marzenia młodej dziewczyny. Niestety, nie mogły się spełnić. 

Mama pisała często listy do rodziców. W jednym z nich krytycznie odniosła się do panującego od niedawna ,ustroju powszechnej szczęśliwości” w Polsce. Ustrój ten co prawda nie zapewniał szczęścia swoim obywatelom, ale za to pilnował ich dosyć pieczołowicie. Opieka ta była na tyle troskliwa, że funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa czytywali nawet listy młodych maturzystek. Mama została wezwana na przesłuchanie, grożono jej. Sytuacja stała się też niebezpieczna dla sióstr niepokalanek, którym w każdej chwili władze mogły zabronić prowadzenia szkoły. Powyższa sprawa zablokowała mojej mamie możliwość studiowania. Siostry, nie chcąc konfrontacji z władzą, obniżyły oceny na świadectwie mojej matki. W kolejnych latach, kiedy mama już pracowała, kilka razy próbowano namówić ją na współpracę – w zamian za indeks studencki. Najwyraźniej bezpieka zdawała sobie sprawę, że możliwość studiowania jest wielką pokusą dla mamy, wówczas młodej, zdolnej i ambitnej dziewczyny. Wszystkie te próby złamania jej spełzły na niczym. Wolała być zwyczajną urzędniczką o skromnym wykształceniu niż profesorem ze złamanym kręgosłupem. 

Za tę mądrość, odwagę i siłę charakteru jestem jej niesamowicie wdzięczny, podziwiam ją i jestem z niej dumny. Za późno się urodziła, by korzystać z możliwości edukacyjnych, jakie dawała przynależność do dawnej arystokracji; nie miała kiedy i gdzie nauczyć się kilku języków obcych, jak pokolenie jej rodziców. Za swoją prawość zapłaciła wysoką cenę. Zadziwiające jest to, że mama nie widziała w swoich w istocie heroicznych wyborach niczego nadzwyczajnego. Nie pamiętam, by wypowiedziała kiedykolwiek przy mnie słowa skargi czy nienawiści – ani do Niemców, którzy zniszczyli jej dzieciństwo, zabrali dom, uwięzili ojca, ani do komunistów, którzy zniszczyli jej młodość i perspektywy kariery. Zdawała się uważać, że to tylko niemiły zbieg okoliczności, podobny do choroby, którą trzeba przetrwać. (…)W roku 1957 moja matka wyszła za mąż za Alberta Radziwiłła, mojego ojca. Kiedy na świecie pojawiły się dzieci, przestała pracować zawodowo. Pracę podjęła znowu, dopiero gdy ja, najmłodszy z trojga potomstwa, skończyłem piętnaście lat – po blisko dwudziestu latach przerwy. Ktoś polecił ją do pracy w charakterze sekretarki w Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego. Pracowała na pół etatu. Zaczynała na nowo pracę zawodową dobrze po czterdziestce. Przepracowała tam zaledwie kilka lat, ale wszyscy ludzie, którzy w tym czasie zetknęli się z nią w Instytucie, wspominają ją jeszcze pół wieku później jako wyjątkową osobę o wielkiej kulturze i klasie. Jakoś na przełomie lat 70. i 80. mama zrezygnowała z pracy na Uniwersytecie i podjęła działalność w Klubie Inteligencji Katolickiej w wyniku rekomendacji kilku osób, które znały ją z udziału w katolickim poradnictwie rodzinnym, w co włączyła się już w połowie lat 70. 

Andrzej Wielowieyski, ówczesny sekretarz KIK-u w Warszawie, powierzył mojej mamie opiekę nad zewnętrzną działalnością KIK-u. W końcu lat 70. rosło zapotrzebowanie na prelegentów prowadzących różnorodne wykłady także poza głównymi miastami Polski. Zapraszającymi byli przeważnie proboszczowie, którzy dostrzegali kulturotwórczą rolę Kościoła. Mama koordynowała organizację tych wykładów pomiędzy ośrodkami na prowincji a intelektualistami z Warszawy i kilku innych większych ośrodków akademickich. Było wśród nich wielu ludzi, którzy za działalność opozycyjną utracili posady na uniwersytetach i w innych ośrodkach naukowych. Chętnie jeździli na wykłady, bo w ten sposób mogli też trochę zarobić. 

Pamiętam, że mama we współpracy z kilkoma księżmi wysyłała do niektórych miast, a nawet wsi, dziesiątki osób. Akcja odczytowa nasiliła się jeszcze w latach 80., po wprowadzeniu stanu wojennego. Sam musiałem kilka razy jeździć z takimi wykładami jako student, a potem młody asystent na Uniwersytecie Warszawskim, bo czasami ktoś w ostatniej chwili odwoływał swój przyjazd. Były to spotkania, które robiły na mnie duże wrażenie, ze względu na zaangażowanie ludzi i ich pragnienie poszerzania swoich horyzontów – przez prowadzenie debat na tematy polityczne, społeczne, filozoficzne czy socjologiczne”.

POŻEGNANIA

Konstanty Radziwiłł

Warszawa, 27 października 2022 r.

Mama urodziła się jako księżniczka Anna Maria Ksawera Czartoryska 14 lipca 1932 r. w Konarzewie pod Poznaniem. Urodziła się w pałacu, a w chwili jej przyjścia na świat szalejąca burza podobno uderzyła z hukiem w rosnącą nieopodal seforę – drzewo do dziś nosi ślad tego pioruna. Mam wrażenie, że było to pierwsze i ostatnie w życiu Mamy tak głośne wydarzenie. Całe swoje życie Mama pozostawała raczej cicho i w drugiej linii.

Razem z Mamą, ostatnią z ośmiorga konarzewskiego rodzeństwa, odchodzi epoka, ale to może temat na inną chwilę. Zresztą, wielu z nas mogło ostatnio przeczytać ważną książkę o rodzinie Czartoryskich z Konarzewa wydaną przez mojego brata Maxa.

Mama życie miała niełatwe i obfitujące w dramatyczne wydarzenia. Kilka lat przedwojennych upłynęło pod znakiem ogromnych kłopotów finansowych jej rodziców i zbliżającej się wojny. Lata wojny i okupacji niemieckiej to wieloletnia nieobecność Ojca więzionego w obozie w Niemczech i tułaczka po okupowanej przez Niemców Polsce z Matką i siedmiorgiem rodzeństwa. Po wojnie wprawdzie Rodzina była znowu razem, ale doświadczała licznych upokorzeń, bezdomności i nędzy. Wszystko to nie ominęło także dorastającej i wchodzącej w dorosłość naszej Mamy.

W 1957 r. Mama wyszła za mąż za naszego Tatę – przeżyli ze sobą pięćdziesiąt trzy lata. Od tego czasu dzielnie trwała jako wierna żona i troskliwa i mądrze kochająca matka naszej trójki. Na długie lata zrezygnowała z pracy zawodowej, aby całkowicie poświęcić się Rodzinie. W biedzie materialnej i różnych naszych kłopotach trwała jako ostoja nas wszystkich. Towarzysząc nam na co dzień, była naszym najlepszym przyjacielem. Dom w Puszczykówku pod Poznaniem, Wołominie, a potem w Warszawie zawsze był dzięki Mamie dobrym i bezpiecznym miejscem dla naszego rodzeństwa, a potem dla naszych powiększających się szybko rodzin.

Mama towarzyszyła nam w naszych sprawach do ostatniego dnia. Mimo kłopotów z pamięcią dotyczącą różnych mniej ważnych spraw, interesowała się życiem każdego ze swoich dzieci, wnuków i prawnuków i wiedziała wszystko o wszystkich. A było o czym pamiętać: same urodziny, imieniny i rocznice ślubu trojga dzieci i naszych małżonków, dwadzieściorga wnuków i ich małżonków, czy wreszcie czterdzieściorga jeden prawnuków to prawdziwa książka telefoniczna. A Mama pamiętając o każdym z nas, z miłością i troskliwością interesowała się wszystkim, co nas dotyczyło.

Przez całe swoje długie lata Mama żyła dla innych. W domu wspierała nas we wszystkich sprawach każdego dnia. Również w swojej aktywności poza domem – przez wiele lat w diecezjalnym duszpasterstwie rodzinnym czy warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej, a także poprzez cichą pomoc w rozmaitych formach udzielaną wielu potrzebującym ludziom wokół siebie – żyła sprawami bliźnich. W chwilach trudnych dla naszej Ojczyzny nie wahała się – wspierała nasze ryzykowne aktywności, a nasz dom przy Płatowcowej był schronieniem dla nielegalnych zebrań, punktem przeładunkowym bibuły i miejscem schronienia dla ukrywających się.

Zawdzięczamy Mamie bardzo dużo. Wrażliwa na sprawy drugiego człowieka, przejęta sprawami publicznymi, skromna, pracowita i odpowiedzialna – przekazała nam wszystko co najlepsze.

I wreszcie najważniejsze – Mama całe swoje życie, bez patosu i nie na pokaz, trwała przy Panu Bogu. To właśnie Jego obecność dawała jej siłę do przezwyciężania trudności na pierwszy rzut oka niemożliwych do pokonania. Mimo braku sił, co dzień uczestniczyła we Mszy świętej. Depozytu wiary nie zachowała dla siebie – skutecznie przekazała go nam i naszym dzieciom i wnukom.

Ostatnie miesiące swojego życia przeżyła także blisko Pana Boga – przyjmując sakrament chorych i komunię świętą nawet w ostatnim dniu przed śmiercią. Zmarła omodlona przez gromadzące się wokół niej dzieci, wnuki i prawnuki. Życie, ciche odchodzenie (które nam dawkowała spokojnie przez ostatnie miesiące) i dobra śmierć Mamy to była dla nas wszystkich wielka katecheza – co dzień prowadziła nas ewangeliczną drogą świętości.

Praktyką codziennego dnia pokazywała nam drogę ośmiu błogosławieństw, a będąc „cichą, miłosierną i czystego serca”, dziwiła się, że Pan Jezus mówiąc o szczęściu użył czasu przyszłego – przecież błogosławieństwo przychodzi z postawą miłości od razu! Dlatego smucąc się odejściem Mamy cieszymy się już razem z nią. Wiemy, że błogosławieństwo towarzyszące jej przez całe życie jest z nią teraz jeszcze bardziej! Mama zostanie w nas na zawsze.

Maciej Radziwiłł

Wszyscy, każdy z nas, myślimy o swoich matkach jako osobach wyjątkowych. Powiem kilka słów o tym, dlaczego moja mama była wyjątkowa.

Moja mama: niezłomność, humor i wiara

Moją babkę, a teściową mojej mamy, nazywano kiedyś księżną niezłomną. Jeżeli przydomek mojej babki był zasłużony, to moja mama zasłużyła na miano niezłomnej księżniczki, chociaż nigdy nie dbała o tytuły. W roku 1950 doszło do niefortunnego zdarzenia, które zaważyło w pewnym sensie na życiu mojej mamy. Była wtedy w klasie maturalnej w liceum sióstr niepokalanek w Szymanowie. Napisała list do rodziców, w którym skrytykowała socjalistyczny ustrój. Okazało się, że listy młodej maturzystki czytane są przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Została wezwana na przesłuchanie, straszono ją więzieniem, ale jednocześnie kuszono indeksem studenta w zamian za współpracę. Wystarczyło wtedy, i w kolejnych przesłuchaniach, podpisać jedynie jeden dokument, zobowiązanie do współpracy, a później jakoś się migać, czasem o kimś opowiedzieć trochę pozornie nieistotnych szczegółów… Mimo młodego wieku i wielkich planów i marzeń, mama odmówiła podpisu. Marzenia o studiowaniu geologii legły w gruzach. Nie siada się do gry z metafizycznym złem, bo nie ma szans na wygraną. Na tym polega niezłomność. Tak żyła wtedy i potem. Ale niezłomność mojej mamy polegała także na tym, że nigdy nie rozpamiętywała tych wydarzeń. Nie rozpamiętywała zaznanych krzywd ani złamanej kariery. We wspomnieniach mamy, które udało się nagrać w styczniu tego roku, mówiła, że jakoś nie umie odrzucić kamienia, którym ktoś w nią rzucił. W jej ustach brzmiało to prawie jak przyznanie się do słabości. Człowiek prawdziwie niezłomny nie tylko nie gra w karty ze złem, ale też nie gada o swojej odwadze i poświęceniu, nie ocenia tych, którzy nie okazali się równie niezłomni.

Mama miała niepowtarzalne poczucie humoru, było w niej coś z małej przekornej dziewczynki. Subtelna ironia, czasami przechodząca w kpinę. Przy tym wielki dystans do siebie. Mój ojciec uwielbiał opowiadać dowcipy, mama nigdy nie opowiedziała żadnego. Jej żarty były jedynie sytuacyjne, dlatego niemożliwe do powtórzenia. Ofiarą jej ironii była zawsze pycha, bezsensowny patos, ostentacja, snobizm i wszelkie puszenie się, a także nadmiernie ostre ocenianie innych. Im bardziej napompowany był balon samozadowolenia, choćby pozornie zasadnego, tym bardziej bezwzględne było jego przekłucie. Im większy tryumfalizm, tym ostrzejsze ostrze ironii. Te żarty nie miały na celu sprawienia nikomu bólu, jedynie przywrócenie właściwego porządku rzeczy i wartości. Ci którzy mnie znają, mogą domyślać się, że często padałem ofiarą tej ironii. Mama miała przekorny zmysł odnajdywania okruchów dobroci w łotrach i śladów mądrości w głupcach, jak skarb przechowywała wdzięczność każdemu, kto jej okazał chociaż odrobinę dobra. To był jej porządek wartości.

Była osobą głęboko religijną, a życie jej przeniknięte było na co dzień wiarą i miłością. Żyła dla innych: przede wszystkim dla męża, dzieci, wnuków i prawnuków. Jej wiara domagała się rozumienia i drążenia różnych tematów. Czasami była to wiara cichego buntu tłumionego przez pokorę. Jej relacja z Bogiem była bardzo osobista i pozostawała zawsze jej tajemnicą, jednocześnie nigdy nie chciała naruszać tajemnicy boskiej relacji innych. Nigdy nie oceniała wiary i religijności drugiego człowieka, ceniła ciche świadectwa. Ostentacyjna religijność i ostra krytyka inaczej wierzących to nie był jej świat.

Lubiłem przychodzić do mamy na dłużej. Siedzieliśmy i gadaliśmy. Zadawała mnóstwo pytań. Żyła rodziną, ale żyła też sprawami Polski i świata. Czasami siedzieliśmy w pokoju bez światła, aż do chwili kiedy robiło się całkiem ciemno. Może wypowiadaliśmy głupoty, ale nigdy nie rozmawialiśmy o głupstwach.

Mama była uważnym czytelnikiem Biblii. Jeżeli jest jedno zdanie z Pisma Świętego, które na zawsze kojarzyć mi się będzie z moją mamą, to jest to szóste z ośmiu błogosławieństw z Ewangelii Mateusza. „Błogosławieni czystego serca…”. Mama opowiadała mi, że przez lata ciekawiło ją dlaczego, w siedmiu błogosławieństwach nagroda wyrażana jest w czasie przyszłym, a w tym błogosławieństwie, w starym tłumaczeniu, nagroda była w czasie teraźniejszym: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądają”. Okazało się, że Jakub Wujek XVI-wieczny tłumacz Biblii popełnił błąd. W nowszych wersjach napisane jest: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”.

Wierzę, że dziś dla serca mamy czas teraźniejszy zmieszał się z czasem przyszłym w jeden czas, czas anielski.

Moja mama pięknie przeżyła swoje życie. Jakiś czas temu powiedziała, że chciałaby już umrzeć, ale nie wie, jak to zrobić, bo człowiek umiera tylko raz w życiu. Okazało się, że jednak umiała umierać i to w piękny sposób. Bez słowa skargi, z wdzięcznością za każde najmniejsze dobro. „Bądź wola Twoja” z modlitwy pańskiej, splatało się w całym jej życiu, cierpieniu i umieraniu z dewizą jej wielkich przodków: „Bądź co bądź”. Mama moja mogłaby uzupełnić: „Bądź co bądź, ale TY bądź niezłomna.”

Byłem szczęściarzem, że miałem taką matkę długo, chociaż chciałoby się dłużej. Moja mama odeszła jako ostatnia z ośmiorga rodzeństwa. Zamknęła się księga Czartoryskich z Konarzewa. Mama żegnała 5 sióstr i dwóch braci. Odchodzili kolejno: Urszula, Wanda, Michał, Zosia, Marysia, Elżbieta, nazywana przez mamę księżniczką, i Staś. To była cudowna galeria ludzi o wielkich sercach. Pozostała po nich pustka, ale i niezatarty ślad w naszej pamięci i w naszych sercach.